wtorek, 7 lutego 2012

RAPIEREM W ŁEB: MAGICZNE OKULARY

Żeby zdać sobie sprawę z bezsensowności wielu rzeczy, trzeba wylądować pod mostem.  Dopiero, gdy jedzenie i suche, ciepłe miejsce stają się wartościami najwyższymi, uśpiony, pierwotny instynkt znów się odzywa. Nie martwi zbyt słaby błysk butów lub źle uczesane włosy, martwią za to i przerażają wiatr, mróz i bezpańskie psy.
Perspektywa to kwestia tak, a nie inaczej określonego istnienia.

Nagle billboardy tracą barwy i porastają mchem, drogi nienaturalnie się wydłużają, stacje metra przypominają pradawne jaskinie a bloki, wieżowce, Przybosiowe Gmachy – zbite ciasno, groteskowe baobaby, gigantyczne, puste wewnątrz drzewa. Metaforyczna dżungla miasta staje się dżunglą dosłowną, zupełnie, jakby taki menel z racji swojego menelstwa zyskał okulary rodem z „Oni żyją” Carpentera. Efekt jest nawet zabawniejszy, bo ludzie, których do tej pory widział, nie przepoczwarzyli się, nie spotworniali. Oni – nareszcie dostrzeżeni przez niego takimi, jakimi są – po prostu zupełnie zniknęli.

I nie mówię teraz o narkotycznej wizji, lecz o będącej nią rzeczywistości. Terminologicznej, esencjonalnej rzeczywistości, którą na co dzień dotykamy tak, jak w ciemnościach nieświadomie zahacza się ramionami i butami o pajęczynę. Przykro mi, ale tak właśnie jest. W końcu rzeczywistością przejmujemy się najmniej, prawda? Teraz także nie żartuję, mimo tego, że niektórzy wyrywają się i chcą mi przypomnieć, że przecież żyjemy w czasach, w których rzeczywistość osacza nas bez naszej woli jakby podwójną, wzmocnioną warstwą niczym gigantyczna, szklana, powiększająca wszystko matrioszka. Żyjemy w czaszach, w których nie da się nie widzieć o ludzkim cierpieniu, bo radio, Internet i telewizja bez przerwy informują nas o kolejnych tragediach, poczynając od wypadków samochodowych na drogach, których, co jest możliwe, nigdy nie ujrzymy na oczy, na masowych zagładach kończąc. Bach! Aż czaszka drży o natłoku informacji, a świadomość nie jest w stanie wytrzymać… Przynajmniej tak się mówi. Jest tylko jednej problem.

Jaka świadomość, do ciężkiej cholery?

Jak wspomniałem, drogi wydłużają się dzięki magicznym, menelskim okularom do tego stopnia, że mierzenie ich wzrokiem wywołuje skurcz serca i dziwne uczucie, jakby człowiek tracił na wzroście i szerokości, coraz bardziej przypominając pyłek niesiony przez wiatr. Ba. W rzeczywistości wiatr to pojedyncza myśl, a nawet strumień świadomości, który ów pyłek poniesie, gdzie mu się żywnie podoba! Uniesioną dłonią pozwolę sobie urwać wasze pytania o to, czy się naćpałem. Nie widzę lewitujących siusiaków i różowych słoni za oknem, ja z tym wszystkim wychodzę do was jak najbardziej na serio. Z całą odpowiedzialnością, o której pojęciu też kiedyś chyba wspomnę.

Czemu wypaliłem z tym menelem?

Zrobiłem to, ponieważ, najprościej rzecz ujmując, trzeba być zapomnianym i mieć wszystko głęboko gdzieś, aby móc dostrzec większość rzeczy takimi, jakimi są. Przykłady? Premiery w kinie. Kolejny horror, kolejna komedia romantyczna. Menela to nie obchodzi. Pewnikiem nie pamięta nazw kanałów telewizyjnych, które wielu z was jest w stanie wymienić bez problemu. Że już o serialach, trendach reklamowych i programach informacyjnych nie wspomnę. Podejdźcie do menela i powiedzcie mu, że pod Ciechocinkiem tir zderzył się z osobówką. Dam głowę, że gość jedynie wzruszy ramionami albo zrobi głupią minę. Zdarzyło się. Kolejny wynik prawdopodobieństwa uzyskany przez machinę rzeczywistości, ot co. Menel tego tak nie ujmie, nie jest świadom swojej świadomości (dobry Boże, naprawdę to napisałem), aczkolwiek widzi rzecz tak, jak trzeba. A jak te wszystkie rzeczy mają się do rzeczywistości?

W natłoku informacji potrafimy jedynie je magazynować i szufladkować, ale już badać ich naturę – nie. O ile film w kinie to jeszcze nie problem społeczny, o tyle patologiczne rodziny – o których bądź co bądź non stop opowiada nam choćby telewizja – jak najbardziej nim są. Niektórzy z was mogą mieć właśnie w tym momencie wrażenie, że zaprzeczam samemu sobie. Z jednej strony coraz bardziej chwalę postawę kogoś, kto na niejedną ważną dla nas rzecz zareaguje jedynie zmianą wyrazu twarzy, z drugiej krytykuję dzisiejszy model myślenia, który jak najbardziej do takiego neutralnego krzywienia się można przecież porównać. Już wyjaśniam.

Menel to tylko przykład wyzwolenia się z więzienia informacji. Każdy menel myśli inaczej, bo każdy menel jest człowiekiem. Wzruszenie ramionami nie jest rozpatrywaniem źródła jakiegoś problemu. Grzebanie w śmietnikach i spacerowanie ulicami nie jest zaś formą medytacji, dzięki której można dosięgnąć prawdziwej rzeczywistości, świadomie zerwać pajęczyny i zobaczyć rzeczy, które całymi dziesiątkami lat obrastały w nie w naszym bezdennym umyśle.

A perspektywa – to kwestia istnienia.

I tu was mam. Z naszej perspektywy menel to człowiek oderwany od rzeczywistości, pozbawiony środków do życia, brudny, śmierdzący cwel. Przez to, że nie potrafił analizować zachodzących wokół zjawisk, nie umiał stwierdzić, przykładowo, że jeśli dalej będzie zaniedbywał edukację, to potem nie znajdzie pracy, a w efekcie wyląduje pod słynnym mostem. To wszystko fakty, oczywiście. Czy jednak to wystarcza, by w jego wypadku zanegować istnienie czegoś takiego jak racjonalizm? Natura jest na tyle przewrotna, że niektóre rzeczy menel może widzieć lepiej niż my. Można to porównać do ślepca, u którego zmobilizowany organizm wykształcił lepszy słuch i poczucie przestrzeni. Ślepiec nie powie wam, że ten budynek jest czerwony, ale stojąc u jego drzwi usłyszy trzask okiennic na drugim końcu ulicy albo wyłowi skomlenie psa z samochodowego wizgu.

I żeby móc stwierdzić, że wcale nie pieprzę trzy po trzy, marnując cenny papier, porównajcie teraz skomlenie psa do prawdziwych odczuć takich jak samotność, beznadziejność, melancholia lub potrzeba miłości. Uwaga. Poprzez „prawdziwe odczucia” rozumiem emocje, które umiemy trzeźwo nazwać i określić przed samym sobą, a nie jedynie biernie być pod ich wpływem.

Barwa domu zaś to tragedie w telewizji, premiery nowych seriali i filmów kinowych, wymienianie sobie, co jeszcze jest do zrobienia, zobaczenia, zjedzenia, może i wyrzygania. Większość ludzi zaś wyparowała, ponieważ tak naprawdę są widmami, które posilają się właśnie pulpą informacji.

Widzimy ich w tym momencie takimi, jakimi są.

A są tacy, jakby ich nie było.

Nagle można stwierdzić że agent Smith z „Matrixa” braci Wachowskich to nie tylko kolejny antagonista dla bohatera, któremu z zasady mamy kibicować, lecz przejaskrawiony pierwowzór nas samych. Może nawet nie przejaskrawiony, tylko po prostu ukazany w momencie, gdy przeszedł obróbkę ostateczną, a wielka taśma produkcyjna wypluła go do kontenera nieszczęsnej rzeczywistości, o której dziś tak niezręcznie mówię.

Rzeczywistość, posłuchajcie, jak dziwnie brzmi to słowo! Nawet tak elementarny wyraz ma dziś dla nas zabarwienie abstrakcyjne, śmierdzi intelektualną dewocją.

A dlaczego drogi się wydłużały a gmachy zamieniały w baobaby w mojej wizji?
Zastanówcie się, co dzieje się w metropoliach nagle pozbawionych prądu, Internetu. Zastanówcie się, jakie to uczucie nagle nie mieć zasięgu w komórce w środku lasu. Rzeczy z pozoru prozaiczne takie jak światło w żarówce, odebrane nam, nagle wywołują panikę i poczucie beznadziejności. Jesteśmy dziećmi, którym ktoś wmówił, że wszystko dookoła to nasze podwórko, zaś gdy tracimy media lub choćby energię elektryczną, dzieje się rzecz straszna. Dzieci o zmroku wybiegają na podwórze i zdają sobie sprawę, że od progu drzwi do najbliższego drzewa jest piętnaście kroków. Piętnaście kroków! Wnioskują, że do miejsca aktualnie stanowiącego horyzont jest ich jeszcze więcej. Panikują, bo niedobrze jest im z tą świadomością.

Świadomość to niewygodna rzecz, coś jak za mały garnitur przypominający nam o tym, że mamy kończyny i tułów.

Między innymi media skutecznie z nas ów garnitur ściągają i puszczają golusieńkich w gąszcz informacji, których nawet nie potrafimy określić jako prawdziwe bądź fikcyjne, bo prawda i fałsz były w kieszeni marynarki, a nasza marynarka przecież… gdzieś się podziała i… jejku, spodnie również…

Zagubienie.

Nie zwracamy nań już uwagi tak jak na oddychanie. I nie tylko na nie. Można do zestawu dorzucić również poczucie beznadziejności i przeciętności, które – ha, znów paradoksalnie! – zasiewają w nas między innymi programy takie jak „Mam talent” (o tym za moment, bez krzyków, kochani), polskie szkolnictwo (zawsze muszę się przeżegnać, gdy piszę te słowa), media i czasem również my sami. Czemu piję do takiego „Mam talent”? Program całkiem zabawny, sam go śledziłem z uwagą, więc w czym problem?

Problem polega na tym, że każdy śpiewający pięciolatek jest tam ogłaszany przyszłym geniuszem sceny. Problem polega na tym, że tego typu programy nagłaśniają talenty i umiejętności, której najlepiej, najwygodniej jest pokazać w telewizji – taniec, śpiew, magiczne sztuczki i tym podobne. Rzeczy przebiegające w mniej widowiskowy sposób są doceniane na początku a potem i tak muszą wylecieć. Wzdychamy do kolejnych nastolatek o anielskich głosach, zastanawiamy się, jakim cudem facet połknął szafę, wyobrażamy sobie, jak by to było umieć żonglować naszą dziewczyną tak, żeby jej nie połamać… Jednocześnie szufladkujemy podobne obrazki jako rzeczy, które wzbudzają rozgłos. Rzeczy opłacalne, rzeczy cudowne, och, właśnie dostrzegliśmy magię w tym szarym świecie! Niestety nigdy jej nie odczujemy, bo raczej nie weźmiemy udziału w podobnym konkursie. Nie nasza bajka. W ogóle nie jesteśmy w bajce.

Największą porażką współczesnego człowieka nie są jego niepowodzenia i upadki, lecz uparte twierdzenie, że owe niepowodzenia i upadki były, są i będą nieuniknione.
Mamy pracę, szkołę i telewizor, z pomocą którego – dzięki ci, Boże! – wieczorami możemy karmić się kolejnymi cudami, znów przypominać sobie, że jednak istnieje jakaś magia na tej planecie. I chcemy to robić mimo wewnętrznego przeświadczenia, że takiej magii nigdy nie dostąpimy. Myślicie, że media nie znają naszych najgłębszych potrzeb? Potrzeb, o których mówi niejedna filozofia, religia? Oczywiście, że znają, nawet pragną je zaspokajać na własny sposób.

Tymczasem my jesteśmy pewni, ze ostatkiem sił brniemy wpław przez bajora gówna i szlamu w stronę rajskich ekranów, Bożych odbiorników, które nas rozbawią, pozwolą zapomnieć. Łapczywie łykamy wszystko, co dostaniemy. Tokszołową i estradową Magię, aby odczuć radość. Przerażające Informacje, aby powiedzieć sobie, jacy to jesteśmy wrażliwi, to nami wstrząsa, to nas dotyka. Jednym susem w prawdziwe gówno niby dostępujemy, za co damy ściąć sobie głowę, azylu.

Mimo tego, jak wiele dowiadujemy się każdego dnia o otaczającym nas świecie, postradalibyśmy zmysły, gdyby w tym momencie pokazano nam, jak naprawdę wygląda ten świat, jakimi prawami się rządzi i – co byłoby najbardziej przerażające – jaką zajmujemy w nim przestrzeń. Nasza w pełni określona lokacja wywołałaby szok. Tutaj nawet nie ma mowy o miejscu w konkretnym rzędzie, bo aby rzędy istniały, musi być grunt, który je utrzymuje. A co niby ma być tym gruntem? Płaszczyzna informacji, po której się poruszamy?

Dziesięć kroków do drzewa, kochani. A horyzont ledwo widać w mroku.

Wspomniane zagubienie odbija się jednak na nas na tyle, by wywołać w podświadomości chęć nazwania się i właśnie określenia w czymś, co uznajemy za rzeczywistość. W tym momencie na scenę wchodzą portale społecznościowe, które właśnie po to zostały stworzone, by szufladkować nas w gąszczu informacji, wręcz uczynić nas jedną z nich. Obraz z twarzą, tabela z danymi o pracy, wykształceniu, zainteresowaniach na Facebooku. Nagle chcemy to wszystko określić, pokolorować i pokazać innym! Kiedyś ludzie nie potrzebowali rozgłaszać wszem i wobec, jakiego zespołu piosenek lubią słuchać, jaki jest ich ulubiony film bądź życiowe motto. Pasje i zainteresowania z założenia składają się przecież na prywatność, coś, co pozwala nam być sobą zwłaszcza w momentach, gdy możemy odpocząć od widowni wszelakiego rodzaju.

Nagle istnieje jednak potrzeba rozprzestrzeniania prywatności, „zaistnienia”, zupełnie, jakby samo narodzenie się na tym świecie już nie zapewniało nam w pełni czegoś, co wyniośle nazywamy od czasu do czasu egzystencją. Neologizm taki jak Facebóg nabiera w tym momencie nowego znaczenia.

Tymczasem krąg zamyka się.

Natłok wielu zbędnych informacji osacza nas jak klosz i ów klosz nazywamy rzeczywistością. Zaś aby włączyć się w nią, musimy zostać jedną z informacji oraz je gromadzić. Do tego należy raz po raz określać się za pomocą nowych postów, linków, zdjęć (czasem identycznych i liczonych w dziesiątkach: ja na tle szafy, ja na tle komody, ja w ogródku, komentujcie!) i jest to zresztą naturalny odruch, bo wiemy przecież, że informacje wygasają i są zastępowane, a my rozpaczliwie nie chcemy wygasnąć.

Niestety, przez magiczne okulary już ledwo nas widać.


(pierwotnie ów tekst miał ukazać się w 
jednym z numerów DOZY, niestety czasopismo upadło)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz