wtorek, 7 lutego 2012

TAK BARDZIEJ PRYWATNIE (4) - PRZYZWYCZAJENIA I ODZWYCZAJENIA

Zdecydowanie za szybko się przyzwyczajam.

Po dwóch miesiącach przychodzi mi opuścić mieszkanie składające się ze średniej wielkości pokoju (chyba najbardziej polubiłem ten typowy dla kamienic, wysoko osadzony sufit), kuchni jednocześnie będącej przedpokojem i łazienki z gatunku tych, w których wszystkie użyteczne przedmioty znajdują się na jednej i tej samej orbicie człowieka stojącego w centrum (znaczy się, panie majster, mała jest). Przyzwyczaiłem się do porannych bólów głowy – takie drugie tętno; to od dawna posiadane przypomina o tym, że żyjesz, a to osobliwe o tym, że czasem żyć byś nie chciał – przyzwyczaiłem się do całodobowego spędu bydła, odgłosów za oknem, dziesiątek czerwonych świateł, sklepów z sukniami ślubnymi (po dziesięć na każdej ulicy; gdybym był homoseksualistą, poczułbym się przytłoczony). Przyzwyczaiłem się do codziennego gotowania (słowo użyte w znaczeniu zdecydowanie dosłownym) jedzenia o dość niskiej wartości odżywczej oraz do jeszcze silniejszych zgag po tymże (słodki Jezu, to naprawdę możliwe albo w moim żołądku wykluwa się ciało obce). Przyzwyczaiłem się do tego, w jaki sposób światło z odchylonej do góry lampki biurkowej rozpływało się po półce z książkami bardziej przywiezionymi w celu przetrzymywania ich niż czytania. Na tablicy korkowej przypięte różne karteczki z Ważnymi Telefonami i Ważnymi Adresami, taki sygnał dla mnie samego: jakiż ja jestem porządny, jakiż zorganizowany.

Kłamstwo czasem da się powiesić na ścianie.

W łazience zamykałem się, by rozmawiać przez telefon z moją Anią, krążyłem przed lustrem, testowałem miny, robiłem krótki spacer do kuchni po herbatę, z lekkim obrzydzeniem siadałem na sedesie oraz, znów patrząc w lustro, czasem przypominałem sobie, jak wyglądam.

Prywatność to zabawna rzecz.

Potrzebujemy osamotnienia, aby z nią obcować, jakby była czymś wstydliwym, a nawet wręcz poniżającym. Z jednej strony: no tak, przyjęte obyczaje i tym podobne rzeczy. Nie skomentujemy na głos problemów ukochanej osoby, jeśli obok siedzi ktoś, kto by to usłyszał. Przypadkowy odbiorca może nawet nic nie zrozumieć, ale dla nas to i tak jak rozebranie się do naga. Z drugiej strony może to zakodowany strach przed śmiesznością. Nie chcemy powiedzieć do słuchawki "uwielbiam cię", jeśli wywołało by to u kogoś obok głupi uśmiech. Wtedy człowiek mógłby poczuć wątpliwości co do tego, jak brzmi, gdy brzmieć powinien zdecydowanie zmysłowo i poważnie. Traktujemy innych ludzi jak lustra, które dają najdokładniejsze odzwierciedlenie naszej osoby albo jak maszyny odbijające nadane przez nas w nieświadomy sposób sygnały, co miałoby udowadniać, że zupełnie naturalnie przychodzi nam robić rzeczy głupie, nudne, odrażające, bezsensowne, bolesne, destruktywne. Pokraczne.

Czasem piękne.

Tak traktujemy ludzi, zwłaszcza tych najbliższych, zapominając o tym, że nie działają na zasadzie lustra, lecz filtru, przez który przepuszczana jest nasza osoba. Filtr oddziela jedno od drugiego, przy czym warto zauważyć, że to, czym jest "jedno" i "drugie" zależy już właśnie od tego cholernego, drugiego człowieka, tego żywego drugiego ramienia gigantycznej paraboli, którą tymczasowo tworzymy w relacji JA-TY.

Dlatego chyba właśnie marzę o życiu opartym nie na parabolach, lecz punktach wspólnych. Poczynając od kanapy, na której się z kimś siedzi, na przyzwyczajeniach, marzeniach i emocjach kończąc. Chyba w życiu każdego mężczyzny przychodzi prędzej czy później taki czas, gdy stwierdza on, że całe spoiwo jego zaradności, użyteczności, wszystkich pieprzonych wizji przez duże "w" to tak naprawdę nic nie warta papka dumy i honoru. Najdonioślejsze marzenia tracą smak i sens, rozbijają się o rzeczy prostsze, wręcz debilnie prostsze; w moim przypadku o rodzinę, w jakiej chciałbym kiedyś żyć. Gasną obrazy nagród literackich, półek uginających się od ciężaru napisanych przeze mnie bestsellerów, rozsypują w pył wizje domowych wideotek, kolekcji płyt, książek, komiksów, zaciera się widok gór w oknie, terenówka prosząca się o małą przejażdżkę po lesie koroduje, zgniata pod ciśnieniem świadomóści. Ostre niczym brzytwa stają się za to uśmiechy wymarzonych dzieci, twarz mojego synka, który przychodzi nocą i prosi o to, żebym wpuścił go pod kołdrę, buzie córek uczących się tytułowej piosenki z "Neverending strory", widok żony w siódmym miesiącu, słodko nagiej, obejmowanej nad ranem, pulsującej podwójnym życiem, tworzącej okryty aksamitną skórą, kulisty szczyt, na który wdrapuję się opuszkami palców, pomagając sobie czekanami z ust i spojrzeń.
W głowie już kładę dywany w naszym domu, poleruję klamki, dziesiąty raz ustawiam ogromną choinkę, puszczam winyle, pilnuję chorego dziecka, myję żonie włosy pod prysznicem, pocieszam ją po ciężkim dniu, ja drugi (ten piękniejszy, ten lepszy, ten dokończony), tam, w tym prawieśnie, już myślę o starości i nawet się z niej cieszę, w końcu spełniło się moje marzenie, wizja, która nigdy nie wyda się żałosna i podrzędna: odnalazłem spokój. Tam, moje starsze, bardziej doświadczone serce nie boli, nie gnije, nie łopocze ze strachu. Szlag. Aż ciężko w to uwierzyć. Ale mam czas, w końcu to marzenie dopiero się spełni…

Przynajmniej staram się przyzwyczaić do tej myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz