wtorek, 7 lutego 2012

TAK BARDZIEJ PRYWATNIE (3) - I MIJA LISTOPAD

I mija listopad.
Życie jest jak wódka – smakuje podle, ale i tak szybko się kończy. Człowiek niby dąży ku jakiejś skończoności, chce się określić, wyznaczyć cele, nareszcie wejść na odpowiednie ścieżki i przynajmniej łudzić się, że nimi podąża, lecz tak naprawdę przechodzi na coraz wyższe poziomy rozbijania siebie na cząstki. Naiwny byłem, myśląc, że przeprowadzka do wielkiego miasta będzie oznaczała uczynienie ze mnie czegoś na kształt naboju nareszcie wsuniętego w bęben rewolweru. Cel – przyszłość. Pal! Nic z tych rzeczy, człowiek jedynie rozdarł się pomiędzy większą ilością światów, rozbił znaczenie słowa "dom" na dwa pomniejsze, skolekcjonował nowe twarze w pamięci, nauczył się zapachu innego łóżka i innego gapienia w sufit. Duże miasto, duże możliwości – tak mówią. Dla mnie oznacza to jednak w pierwszej kolejności większy chaos i właściwie nic poza tym. Więcej nieprzytomnych pijaczków leżących na ulicach, więcej zapyziałych dzielnic i kamienic, do których lepiej nie zaglądać wieczorem, więcej karetek i szaleńców. Za oknem mojej kawalerki: jelito z samochodów, ciągłe ruchy robaczkowe, ciągłe torsje i wymiotowanie kolejnymi dziesiątkami ludzi na zewnątrz miasta i do wewnątrz. Jeden wielki organizm który jednocześnie się pożera, trawi, wydala i odtwarza. Czy jest bardziej demoniczny, pogański i zepsuty bożek niż nekropolia?

Kolejny powrót do domu (tego przybranego), kolejny ból głowy. Znów myśl: powinieneś pisać. Powinieneś czytać. Na półce "zaczęty" Orbitowski i Koontz, nawet z czyichś książek potrafię zrobić ogryzki. Na dodatek wścieka mnie to jednoznaczne zestawienie, zwłaszcza, że ten pierwszy pisze lepiej od drugiego, ale zarabia w cholerę mniej.

Powinieneś pisać.

Znów odsunięcie od siebie ambicji, marzeń, ideologii, odłożenie ich na później. Ot, zdychający z pragnienia człowiek, który znów odmawia sobie rżniętej z grubego szkła szklanki wody. Kompletny idiotyzm, ale przecież takie jest życie. Najprościej jest położyć się i przespać kolejne kilka godzin.

Moja wyobraźnia to w tej chwili zakurzona, zakrztuszona mieszanką brudu i smaru obrabiarka nieokreślonej materii. Praktycznie wszystkie części trzeba wyjąć i wyczyścić. Niektóre mechanizmy: zepsute. Lecz nie wymienię ich na nowe, nie ma części wymiennych. Można jedynie czekać, aż zaskoczą, zregenerują się, tak więc ta maszyna to równie dobrze żywy-nie-żywy organizm. Nieboszczyk w mojej głowie od czasu do czasu podnosi powieki, łapie oddech, chce opowiadać. W głowie majaczą jakieś zdania, wyrywki, akapity. Dotknięcie klawiatury opuszkami palców oznacza walenie młotem murarskim w klosz, przez który je widzę. Przeważnie w takich chwilach pomaga przeczytanie czegoś bardzo dobrego (albo tak złego, że strach się tym podetrzeć).

Dziś karmiłem się "Nocną zmianą", niestety z dość mizernym skutkiem. Już dawno King nie był dla mnie tak "nieinspirujący". Wiecie, to głupie uczucie, gdy mistrz, bożyszcze tłumów, nagle kusi, żebyście cisnęli w niego skarpetką. Ale lepsze jego wypociny pokroju "Kosiarza traw" niż teksty z zakupionych również stosunkowo niedawno "Nawiedzin" (kochana Fabryka Słów!). Jeżeli polska groza przeżywa rozkwit, to towarzyszy mu dużo bólu i nieudolności. W powietrzu wiszą kolejne konieczne amputacje. Problem polega na tym, że do tych amputacji nie dochodzi i ciągle pojawiają się gdzieś teksty, mówiąc delikatnie, wręcz poetycko debilne i patetyczne. Tymczasem potencjalnym, prawdziwym twórcom obrywa się od recenzentów (patrzcie: Paweł Paliński) i nikt nie dba o ich promocję (również ten Pan). Za grosze kupiłem przecenione (niedocenione?) "Cztery pory mroku" (tak, cały czas Paliński) i przeżyłem szok. Oto człowiek, który pisze PROFESJONALNIE. Nieszablonowo. Płynnie. Mogę czytać to wszystko jeszcze raz i znów będę się dobrze bawił! Niestety dość łatwo przechodzi bez echa. Paliński gdzieś tam jest… i to ten moment, gdy zdanie się urywa i najlepiej jest powtórzyć jakiś jego fragment, w tym wypadku: gdzieś tam.

To trochę demotywujące, gdy stwierdzasz, że ktoś stworzył coś, z czego ty byłbyś tak dumny, że ugryzłbyś własny tyłek ze szczęścia (i dla poprawki wylizał), a mimo to nie odnosi piorunującego sukcesu. Ale w pewnym stopniu sam jest sobie winny. Nawet stronę internetową ma paskudną. Żal ściska dupę jak teściowa portfel, kropka, amen.

Ogólnie rzecz biorąc: wszystko to jest jakieś popaprane.

Znów przystanek tramwajowy, znów zajęcia, które miały wyciskać z twojego mózgu poty, stymulować twój intelekt, a okazują się stratą czasu i czczą paplaniną. Znów kobieta prowadząca pijanego mężczyznę, co chwila zbierająca do siatki nawet najmniejsze pety, kolejną odmianę cywilizacyjnych omułków.

Jesień pełną gębą, złote liście spadają z drzew, dzieci zbierają liście na w-f*.

Pozostaje setny raz odsłuchać "Nightcall" albo "A real hero" z "Drive'a" (jakimś zrządzeniem losu piszę dziś o niedocenionych wytworach czyjejś wyobraźni) i znów czuć się tak jak wtedy, na sali kinowej, gdzie w mroku usta siedzącej obok dziewczyny były jedną z największych zagadek; zagadek z gatunku tych, których człowiek nie pragnie rozwiązać, lecz rozwiązywać.

Tymczasem…

Moja Ania zdaje prawo jazdy. Kolejna laureatka Horyzontów Wyobraźni pojawiła się w respektowanej prasie fantastycznej (Anna Dominiczak – "Korale" w aktualnym numerze Nowej Fantastyki. Nie czytałem jeszcze, więc: nie zawiedź mnie, Autorko!). Zbliżają się pierwsze egzaminy. Na księgarskich półkach jawi się "Dallas '63" (więc wiedzcie, że z moim portfelem jeszcze się nic nie dzieje, ale na pewno się stanie), Śmigiel założył wydawnictwo (coraz bardziej podziwiam tego wrocławskiego cholernika), IO Interactice pozbawiło Hitmana głosu Davida Batesona i przygrywek Kyda (może powstanie mod pozwalający zabić osoby odpowiedzialne za ten absurd?), Hobbit się nagrywa, liście spadają z drzew, coraz-bliżej-święta-coraz-bliżej-święta (ale i tak Pepsi smakuje jakoś lepiej), więc tylko czekać na trailery Bożego Nardzenia w postaci choinek w supermarketach.

A listopad, skurwysyn jeden, jak sobie mijał – tak i mija.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz