wtorek, 7 lutego 2012

TAK BARDZIEJ PRYWATNIE (2) - W CUDA TO JA...

…nie powiem co, bo to i tak bez znaczenia.
Cud – zjawisko paranormalne lub potencjalne zdarzenie z różnych przyczyn nieposiadające wiarygodnego, naukowego wytłumaczenia, w kontekście religijnym przypisywane interwencji istot nadprzyrodzonych lub nadprzyrodzonej mocy.
Pojęcie cudu na zawsze zostało przykute do obrazów takich jak przywrócenie wzroku ślepcowi, zamienienie wody w wino lub nauczenie prezydenta poprawnej polszczyzny. A ja nie chcę takich cudów. Na co komu one? Człowiek widzi dziś tyle dziwów w kinie i telewizji (albo w lustrze po zażyciu LSD), że pewnie i tak by pomyślał, że to kolejny pokaz, jakiś chwyt marketingowy. Pojawił się znikąd? Pewno testują rzutnik hologramów. Tamto, to była reakcja chemiczna, a o tym to ja gdzieś czytałem. Czysta fizyka, proszę państwa. Cud, że w to uwierzyliście. Wszystko sobie potrafimy wytłumaczyć, racjonalnie zaszufladkować, odstawić na półkę – damy głowę – w odpowiednim miejscu. Im mniej wiemy, tym bardziej chcemy publicznie udowodnić, jak wiemy dużo. Dlatego ja nie chcę takich cudów. Coś, czego człowiek nie potrafi nazwać – nie istnieje. Coś, co nazywa inaczej niż powinien – wręcz automatycznie staje się inne, a reszta dorabia sobie historie, tworząc w ten sposób misternie utkaną sieć kłamstw.

Ja chcę małych cudów, czegoś, co przynajmniej da się ogarnąć tym małym, gównianym zlepkiem tkanek, który hucznie nazywamy mózgiem, a w przypływie wiary w świat abstrakcji: umysłem. Jaźnią. Świadomością i podświadomością. Swoją drogą: nawet to byśmy sprzedali na allegro, gdyby tylko była taka możliwość. I może nawet bym się skusił, bo życie maszyny czasem zdaje się być kuszące. W sumie dwóch liczb naturalnych widoczny jest tylko wynik. Żadnego zastanawiania się nad tym, czy "5" wygląda dobrze, zwłaszcza dwa egzemplarze obok siebie. Tak, brzmi jak pieprzenie. Ale ilu z nas odpięłoby się na chwilę od gniazdka, gdyby można było to zrobić bez jakichkolwiek konsekwencji? I do tego z możliwością ponownego podpięcia, o ile wciąż tego byśmy pragnęli…

Tak naprawdę cud to rzecz tak codzienna i przeciętna, że nie sposób go zauważyć jak powietrza, którym oddychamy. Przykłady? Zmiany zachodzące w ludziach, w ich emocjonalności. Wyobraźcie sobie człowieka zadeklarowanego w czymś, wręcz zabetonowanego w swoich poglądach. Nagle pewnego dnia zmienia zdanie. Robi coś inaczej. Pod wpływem impulsu staje się lepszy. Skamieniałe serce pęka i topi się. Gaśnie chęć zysku, nadchodzi pragnienie obdarowywania innych. Wiecznie wredny i chamski sąsiad, który nigdy się do nas nie odzywał, zaczepia nas na ulicy i po dwudziestu latach pindolenia za naszymi plecami i dogryzania, szczerze życzy wesołych świąt. Albo pyta o zdrowie. Obrażony ojciec przyjeżdża do wnuków i już w drzwiach ma łzy w oczach, ten człowiek, który nigdy nie przyznawał się do błędów nagle wygląda jak chodzący, zawieszony na kościach błąd. Facet chodzący o kulach w końcu nie wytrzymuje i chce z nami porozmawiać. Nagle ta mara, którą mijaliśmy codziennie pod blokiem ma pełną smutku głębię w oczach i naprawdę uroczy uśmiech, "skąd on się wziął?", pytamy. To cud, że chce z nami rozmawiać. To cud, że nie czujemy odrazy, nie chcemy się odsunąć od tego skoszonego altety-z-przymusu z nierównymi nogami.

Tak jak inne, przeciętne i wpisane w codzienność rzeczy cuda giną pośród nieistotnych faktów, godzin zmarnowanych na bezsensowne zajęcia i tym podobnych bzdur. Inaczej byśmy je zauważali, prawda?

To drugi raz, gdy męczę klawiaturę pod szydlem "Tak bardziej prywatnie" i znów mam wrażenie, że jest to pisanie dla samego pisania, w końcu siadam przed ekranem bez żadnego konkretnego zamiaru. Pisząc, zahaczam o najróżniejsze myśli i skojarzenia, w końcu cała ta pisanina to taki emocjonalny odpowiednik defragmentacji dysku twardego, takie wyrzucenie z siebie tego, co akurat próbuje się wykluć człowiekowi z czaszki. Ot, zlepiony z marzeń, snów i strachów alien, jedno wielkie pieprzenie, bo jak inaczej moglibyśmy określić to, co czujemy w danej chwili?

Ten cały zbiór emocji i myśli, ten cały bajzel, o którym nieraz rozmawiamy z drugim człowiekiem w następujący sposób:

- Znów milczysz. O czym tak myślisz?

- O niczym konkretnym. Tak ogólnie.

Ironia życia polega właśnie na tym, że o tym cholernym niczym konkretnym można by pisać lub opowiadać całymi godzinami, a i tak to, co komuś przedstawimy, nie będzie żadną otwartą i zamkniętą historią, li jedynie ułamkiem wstępu, echem legendy. Czymś, co nawet nie daje nadziei na to, że usłyszymy resztę.

Gdyby spojrzeć z punktu widzenia matematyki na pojęcie cudu, doszłoby do wielu spekulacji i kłótni. Osobiście widzę uczonych dzielących się na dwa obozy. Jedni twierdzą, że cud to taki wynik obliczeń, który nie powinien mieć miejsca, a jednak miał. Inni, którym, wbrew pozorom, może być bliżej do nieco zaślepionych racjonalistów, powiedzieliby, że jeżeli równanie prawdopodobieństwa dało wynik, na który szanse były po prostu znikome: mamy już do czynienia z cudem. Pierwsi mieli by problem, bo nie mogliby odszukać drogi do wyniku, który nie mógł zajść. Drudzy spłyciliby pojęcie, w końcu wynik, na które są małe szanse, to jest wciąż możliwy, a więc logiczny i zgodny z racjonalnym punktem widzenia.

Ciekawe, za co jedni i drudzy uznaliby wrednego sąsiada, który nagle stał się miły? Czy była na to choćby mała szansa? A może wynik był zależny od tak wielu składowych, że ich mnogość niebezpiecznie zbliżyłaby go do absurdu, wypchnęła poza granice możliwości? Sąsiad zachował się nielogicznie? Kierujący nim impuls to jakieś skomplikowane zjawisko społeczne? Jedni krzyczą "mnogość składowych nie wyklucza racjonalności", inni "to nie możliwe do obliczenia i omówienia". I, zapewne, wszyscy mają rację.

Zwłaszcza ci, którzy mylą się w oczach tych będących bliżej prawdy.

W końcu ktoś zauważyłby, że takich "cudów" dzieje się tak wiele, że… to zbyt masowe zjawisko, zbyt spopularyzowany proces. I padłby słowa "cud, według terminu, to coś rzadkiego". I chyba to też byłaby prawda. Wszystkie wina w Biedronce były kiedyś wodą. Pan za kasą ma stygmaty wypalone papierosami. I tak dalej.

W końcu, jak mówił tytuł pewnego polskiego filmu, "Wszyscy jesteśmy Chrystusami".

Gdyby tak jeszcze wisieć na swoim krzyżu z godnością (lub na niewidzialnym, ateistycznym stryczku lub czymkolwiek innym, nie wiem, co ateiści dźwigają całe życie, do czego potrafią być przytwierdzeni), słyszeć, do do nas mówią tam, na dole… Słyszeć to, co my PRAGNIEMY powiedzieć.

Największe cuda powstają w największej ciszy.

Wilhelm Raabe, pseud. Jakob Corvinus

I kto z was jest w stanie podjąć ukryte wezwanie? Kto odważy się wyłączyć radio, telewizor, wieżę, schować do szuflady odtwarzacz mp3, wyłączyć komórkę, zasłonić szczelnie okna i, jeśli ktoś w ogóle to potrafi, "odpiąć od gniazdka" umysł?

Kto z Was odważy się byś głuchym, a może nawet ślepym, bo często oczy "słyszą" jeszcze więcej niż uszy?

Nikt?

Nie… nie, chyba się PRZESŁYSZAŁEM.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz